piątek, 14 sierpnia 2015

Jeden z dziesięciu według Agathy Christie

Tytuł: I nie było już nikogo
Autor: Agatha Christie
Gatunek: Kryminał
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Ilość stron: 213


Agathy Christie nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeżeli mam chęć na kryminał zawsze moją pierwszą myślą jest królowa tego gatunku. Tak właśnie było kiedy sięgnęłam po I nie było już nikogo. Tytuł powieści pierwotnie brzmiał „Dziesięciu małych Murzynków”, ale już rok po wydaniu zmieniono go na nieco poprawniejszy politycznie.

Autorka przedstawia historię dziesięciu, zdawałoby się przypadkowych, osób, które w niezbyt jasnych okolicznościach zostają zaproszone na Wyspę Żołnierzyków przez tajemniczego gospodarza. Każdy z nich, ma na sumieniu czyjeś życie, ale żadnemu nie udowodniono winy. Wkrótce okazuje się, że jeden z nich jest szaleńcem, który zamierza zabić gości w sposób opisany w dziecięcej rymowance. Zapędzone podstępem ofiary, próbują pokrzyżować plany mordercy, zastanawiając się, kim on jest i kto będzie następny.

Szczerze mówiąc początek mnie nie zachwycił, w kilku momentach miałam ochotę po prostu odłożyć książkę. Na pierwszych stronach poznajemy bohaterów historii, kim są i dlaczego zgodzili się przyjechać na wyspę. Muszę przyznać, że po prostu się zgubiłam. Generał, sędzia, lekarz, policjant... kto, dlaczego, jak, za co... za dużo informacji! Zastanawiałam się, czy nie zacząć notować kto jest kim, ale jakoś udało mi się przebrnąć przez wstępy, chociaż wszystkie postacie mieszały mi się w głowie. Zanim całkowicie się zirytowałam nastąpiło kliknięcie. Klik, trzask i wszystko poszło jak z górki, a poszczególne osoby same wskoczyły na odpowiednie miejsca. Zamierzałam tylko zajrzeć do książki, odłożyć i wrócić, gdy skończę czytać „Czarną bezgwiezdną noc”, ale kryminał tak mnie wciągnął, że rzuciłam wszystko, żeby tylko poznać tajemnicę wyspy. Przeczytałam go w dwóch turach, a w czasie przerwy siedziałam, myśląc tylko o tym, kto z gości jest mordującym szaleńcem, a jeżeli odpowiedzialny za zabójstwa jest ktoś inny, to jak udaje mu się zostać niezauważonym. Błądziłam myślami wokół bohaterów, starając się nie zaglądać na ostatnie strony, ale ciągle natrafiałam na ślepe zaułki. Nie znalazłam żadnego punktu zaczepianie (a dość często podczas lektury kryminałów, udaje mi się rozszyfrować przynajmniej część zagadki), bo królowa tego gatunku napisała wspaniałą i przemyślaną historię.

Christie w mistrzowski sposób buduje napięcie. Start jest spokojny, ale z każdą kolejną stroną wszystko nabiera tempa. Pojawia się coraz więcej emocji, stopniowo wyczuwa się strach i niepewność bohaterów, a wszystko wydaje się nad wyraz realistyczne. Zaczynając lekturę, czytelnik wyrusza na spacerek, a kończy zdyszany po emocjonującej, sprinterskiej końcówce. Powieść można też interpretować jako walkę z samym sobą i swoim sumieniem. Możemy zapomnieć, o czynach, których się dopuściliśmy, mogą nas nie dosięgnąć konsekwencje, ale to nie znaczy, że zniknie również wina.

I nie było już nikogo jest pozycją obowiązkową dla każdego fana kryminału. Genialna historia, mistrzowski opis i mimo początkowego chaosu, świetnie wykreowani bohaterowie... czego więcej potrzeba żeby zanurzyć się w mrocznym świecie zagadek? Gorąco polecam szczególnie tym, którzy zaczynają przygodę z kryminałami, to idealna powieść na wprowadzenie czytelnika w detektywistyczne klimaty.


Niebawem: Czarna bezgwiezdna noc Stephena Kinga.

środa, 5 sierpnia 2015

Rum, piraci i morskie opowieści

Tytuł: Pod piracką flagą
Autor: Michael Crichton
Gatunek: przygodowa
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 350


Nigdy nie czytałam historii o piratach i właśnie dlatego sięgnęłam po tę książkę . W ostatnim czasie natykałam się albo na historie o fantastycznych stworzeniach albo przesiąknięte refleksjami powieści psychologiczne, a czasami obie te rzeczy w jednym. Potrzebowałam odskoczni, rozrywki, czegoś obcego. Pod piracką flagą wydała mi się idealna, bo moja wiedza na temat morskich przygód opiera się głównie na słynnej serii „Piraci z Karaibów”. Zaczęłam więc czytać bez większych oczekiwań i bez wiedzy o przedstawionym świecie. Michael Crichton zabrał mnie do miejsca, o którym nie wiedziałam kompletnie nic, które było dla mnie całkiem nowe.

Zabrał mnie do Port Royal, do roku 1665. W stolicy Jamajki poznajemy głównego bohatera – kapitana Charlesa Huntera i jego wesołą gromadkę, z którą wyruszy w morską podróż. Na pierwszych stronach przyglądamy się również rządom brytyjskiego gubernatora, jego osobliwej polityce oraz nowemu sekretarzowi, panu Hacklettowi, który jest rozczarowany nieporządkiem panującym w mieście. Dalej robi się ciekawiej. Załoga Kasandry, z kapitanem Hunterem na czele, podnosi kotwicę i wyrusza w podróż do hiszpańskiej twierdzy – Matanceros.

Największym plusem powieści są chyba postacie. Każda z nich jest oryginalna, ma charakter i została genialnie przedstawiona. Od niepokornego Huntera, przez irytującego Hackletta, aż do siejącego postrach Cazzalii, wszystkie postacie sprawiają wrażenie żywych ludzi, a nie strachów na wróble wypełniających fabułę.

A co z morskimi bitwami i wodnymi potworami? Oczywiście tego również nie zabrakło. Jak przystało na powieść przygodową roi, się w niej od... przygód. Nieprzewidziane wypadki, chytrzy wrogowie, spiski, knowania, zemsty i polityczne porachunki. To wszystko znajdziemy na kartach książki, ale nie odczujemy natłoku tematów. Autor zadbał o to, by czytelnik nie nudził się i jednocześnie nadążał za historią. Pokazuje nam przygodę w pełnej krasie. Na jednej stronie relaksujemy się wyobrażając sobie egzotyczną, karaibską przyrodę, a na kolejnej wstrzymujemy oddech i przyglądamy się prowadzonej przez bohaterów walce. Żeglarskie wyprawy nie należą do łatwych podróży. Wrogiem na morzu nie jest tylko natura, w równej mierze, a może nawet bardziej, trzeba uważać na ludzi. Jedno i drugie potrafi wyrządzić ogromne szkody, a Crichton nie zamierzał tego ukrywać. Dokładnie wszystko opisuje, nie omijając nawet brutalnych scen.

Powieść ma jednak minusy. Całość jest dość schematyczna, a co za tym idzie, nie trudno się domyślić, jaki będzie koniec. O ile roi się tu od zwrotów akcji i zapierających dech w piersiach wydarzeń, o tyle całość ciągle dąży w tym samym kierunku. Zwroty akcji, nie są o tyle zwrotami ile przystankami. W każdej sytuacji jesteśmy na prostej linii łączącej punkt A z punktem B, co najwyżej zatrzymujemy się albo cofamy, ale cały czas jesteśmy na znajomym kursie. Chociaż, może właśnie tutaj kryje się urok przygód Huntera?

Muszę wspomnieć o jeszcze jednej wadzie, która w pewnych momentach, swoją szczegółową naturą, psuła zabawę. Mianowicie powtórzenia. Było kilka fragmentów, w których ten błąd rzucał się w oczy. Jednym z nich było słowo „kieliszek”, użyte trzy razy w trzech zdaniach. Brzmiało koszmarnie i nie mam pojęcia, jak to się dostało do druku, tym bardziej, że były jeszcze dwie, czy trzy tego typu wpadki. Może i drobna sprawa, ale to szczegóły najbardziej bolą.

Pod piracką flagą miała być czystą rozrywką i idealnie spełniła swoje zadanie. Mimo przewidywalności bardzo dobrze skonstruowane postacie, wciągająca, wartka akcja i malownicze opisy. Czego jeszcze trzeba żeby zapomnieć o bożym świecie, problemach i wyruszyć w pełną przygód podróż? Dla mnie - niczego.

Dziękuję za wizytę i zapraszam ponownie!

Już niedługo: I nie było już nikogo Agathy Christie.

sobota, 1 sierpnia 2015

Zemsta na rowerze w powieści Błażeja Dzikowskiego

Tytuł: Strażnik parku
Autor: Błażej Dzikowski
Gatunek: obyczajowa, psychologiczna
Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość Stron: 320

Bardzo lubię Dextera (serial o patologu z Miami, który po pracy zabija przestępców) i podczas oglądania jednego z odcinków przypomniałam sobie o książce, która kiedyś wpadła mi w ręce, a której bohater, podobnie jak postać z serialu, prowadził podwójne życie. Nie pamiętałam tytułu, ale dzięki magicznej mocy Internetu, następnego dnia zaczęłam lekturę Strażnika parku.

Liczyłam na psychologiczną historię z nutką sensacji i krwawej zemsty, ale niestety znowu moje matematyczne zdolności zawiodły. Zaraz po przeczytaniu tej powieści, na pytanie „jaka jest ta książka?”, odpowiedziałam „cholernie irytująca”. Zaraz wyjaśnię dlaczego.

Sam główny bohater doprowadzał mnie do szału. Gabriel jest typową ofiarą losu. Narzeka na cały świat, ale sam nie garnie się do jakiejkolwiek zmiany samego siebie. Nie ma przyjaciół, tęskni za swoim starym kolegą i chciałby znaleźć bratnią duszę, ale gdy w szkole pojawia się, nowa uczennica – Sonia - zamiast działać, traktuje ją jak powietrze. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego dziewczyna miałaby go polubić, ale jednak tak właśnie się dzieje. Teraz oboje narzekają na cały otaczający ich świat i znajdują pociechę w swoim towarzystwie. Szczególnie dużo uwagi i niechęci poświęcają bogatym ludziom, a co najdziwniejsze, w żaden sensowny sposób tego nie uzasadniają.

W dalszej części historii na zakochaną parę napada trzech chłopaków, a zmotywowany tym wydarzeniem Gabriel zamienia się w tytułowego Strażnika Parku. Bierze swój biały rower, maskę zwierzęcia oraz znalezionego na ulicy Glocka i jeździ po Warszawie strasząc złoczyńców. Zastanawia się nad złem, nad tym skąd ono się bierze i dlaczego w ogóle istnieje. Początkowo z nim walczy, ale z czasem sam staje po tej „ciemnej” stronie.

Pomysł bardzo ciekawy, ale wykonanie niestety nienajlepsze. Przede wszystkim bardzo nierealistyczne. Może i bohater ma wszystko w poważaniu i nie ma nic do stracenia, ale jeżeli ktoś łamie prawo wymachując znalezionym pistoletem, to czy naprawdę robi to na rozpoznawalnym, białym rowerze, którym dodatkowo porusza się na co dzień? To trochę tak, jakby miał na masce wypisane swoje nazwisko. Właśnie... maska, po co mu ta maska, skoro czasami zakłada ją dopiero w połowie zdania, gdy wszyscy obecni zdążyli zobaczyć jego twarz? A co najciekawsze wszystko to robi bez zastanowienia, czy emocji. Chyba każdy przy planowaniu czegoś takiego, pomyślałby o policji, nawet jeżeli ta instytucja działa tak nieudolnie, jak to pokazano w książce. W działaniu Gabriela brakuje mi realizmu, niby planuje i zastanawia się nad tym co robi, ale ani przez moment nie przeszło mu przez głowę, czy jego biały rower go nie zdradzi, czy nie za bardzo rzuca się przez to w oczy. Specjalnie na swoje nocne eskapady kupił nową bluzę, ale o zamaskowaniu roweru nie ma ani słowa.

Również refleksje dotyczące zła do mnie nie przemawiają. Wszystkie przemyślenia są mgliste i zaplątane, często się gubiłam, a pod koniec nie miałam pojęcia, co autor miał na myśli i co chciał przekazać przez historię Gabriela.

Poza tym niektóre wątki wydają się niedopracowane. Oprócz tego że policja nie złapała Strażnika Parku, chociaż nie dbał on o kamuflaż, zastanawia mnie kwestia znalezienia pistoletu. Od tak, nagle wypada sobie przez okno przejeżdżającego samochodu. Niby jest jakieś napomknięcie o tym w zakończeniu, ale wciąż nie wiem skąd ta broń się wzięła. Albo jestem głupia albo autor poszedł na łatwiznę i zrzucił sobie Glocka z nieba. 

Cały czas się zastanawiam, czy książka miała być przekoloryzowana. Na pewno w niektórych kwestiach tak jest, ale jeżeli było to celowe działanie, jest to zdecydowanie za mało widoczne. W niektórych fragmentach miałam wrażenie, że pisarza ponosiła fantazja, ale mimo wszystko próbował trzymać się realizmu, w skutek czego wyszła niezbyt pociągająca mieszanka.

Pozrzędziłam, ale muszę przyznać, że powieść ma plusy. Oprócz pomysłu podobał mi się język. Czyta się łatwo i szybko, Dzikowski nie szczędzi wulgaryzmów, czy codziennych zwrotów, przez co historia wydaje się bardziej autentyczna i przemawia do zwykłych ludzi.

Cóż, książka nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Bardzo ciekawy pomysł ubrany w tandetne i irytujące ciuszki, a całość można opisać dwoma słowami: niewykorzystany potencjał. Jeżeli szukacie czegoś do poczytania w pociągu czy poczekalni - polecam, ale jeżeli chcecie dowiedzieć się czym jest zło, czy poczuć się jak nocny mściciel, możecie się rozczarować.

Dziękuję za wizytę na moim blogu i zapraszam ponownie!


W kolejnym odcinku: Pod piracką flagą Michael’a Crichton’a.