sobota, 30 kwietnia 2016

Dożywotnie alleluja Marty Kisiel

Tytuł: Dożywocie
Autor: Marta Kisiel
Gatunek: Humor
Wydawnictwo: Uroboros 
Ilość stron: 347

Pewnego dnia wybrałam się na zakupy do internetowej księgarni. Byłam spragniona czegoś nowego, więc nazwiska typu King, Murakami, Canavan, Coben czy Sapkowski omijałam szerokim łukiem. Liczyłam na jakieś olśnienie. Przewijając kolejne strony, szukałam tego czegoś i nareszcie mój wzrok padł na genialną okładkę, opatrzoną nazwiskiem Kisiel, a wszystko to w dziale z horrorami. Pewnie gdybym trafiła na Dożywocie gdzie indziej, nie zwróciłabym na nią uwagi, ale patyczakowaty pan z grafiki wraz z wymyślnym napisem, tworzył taki kontrast z kategorią, że musiałam dowiedzieć się czegoś więcej. Siła wyższa dała mi tamtego dnia wspaniały literacki prezent.

Jeżeli to nie okładka podbiła moje serce, to na pewno przyczynił się do tego opis. Po wzmiance o seryjnym samobójcy, potworze z głębin, charakternej kotce, czy uczulonym na pióra aniele, byłam kupiona, jak dorodny karp przed Wigilią. Miałam przed sobą koszmarny okres czekania na przesyłkę i muszę przyznać, że żadna książka nie była przeze mnie aż tak wyczekiwana. W końcu spragnione łapki rozerwały paczkę, głodne słów oczy zaczęły czytać, a uśmiech wywołany przesyłką nie znikał z twarzy (prawie) przez całą lekturę.

Najmocniejszą stroną Dożywocia są zdecydowanie postacie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Wygrywają nawet z humorem, który przepełnia historię. To jedyna powieść, w której uwielbiam wszystkich najważniejszych bohaterów. Kim oni są?

Niezadowolony z życia główny dziwak powieści – Konrad Romańczuk, to pisarz i jak to często u artystów bywa, człowiek zagubiony w relacjach międzyludzkich, miłości, a za sprawą spadku, również w sprawach psychicznych. Z miasta przeprowadza się do tajemniczej Lichotki - dworku z gotycka wieżyczką, rzuconego przez los gdzieś daleko poza krawędzie mapy, zamieszkanego przez istoty, niemieszczące się zwykłym ludziom w głowie. Na przykład przez anioła w bamboszkach, którego atrybutem jest miotła i szczotka do kibla. W dodatku ten uroczy czyścioszek jest uczulony na własne pierze. Poza nim dom zamieszkuje również nieszczęsny poeta i miłośnik robótek ręcznych – Szczęsny, który jak przystało na postrzelonego romantyka, gada jak postrzelony, bo czego innego można spodziewać się po seryjnym samobójcy? W ogródkowym stawie żyją tak zabawne, jak martwe utopce, po okolicznych lasach (bo niczego innego wokół Lichotki nie ma) spaceruje kocica – Zmora, w kuchni rządzi potwór z głębi piwnicy, a pochód osobliwych istot zamyka różowy królik o krwawych zapędach i uroczym imieniu – Rudolf Valentino. Ten ostatni wydaje się być nieco milszym, lecz bardziej przebiegłym kuzynem królika Monty Pythona.

Naprawdę nie wiem, dlaczego nowy mieszkaniec Lichotki nie lubi swoich współlokatorów... chociaż gdybym dostała po głowie patelnią od własnego anioła stróża, też pewnie nie czułabym się swobodnie w jego towarzystwie.

Jednak bohaterowie nie są jedynym plusem Dożywocia. Autorka doskonale posługuje się słowem, używa trafnych metafor, czytelnika powala humorem, a Konrada rzucanymi pod nogi kłodami... lub królikami. Jednak nie tylko śmiech towarzyszył mi przy lekturze, niektóre fragmenty sprawiały, że musiałam odłożyć książkę i porozmyślać. Nie brakowało również wzruszenia, smutku, a nawet łezki kręcącej się w oku, a mimo wszystko powieść jest wręcz przepełniona optymizmem. Krótko mówiąc, zawarte jest tam wszystko, czego oczekuję od dobrej lektury.

Nie da się ukryć, że powieść miała pewne wady, o których pisać nie zamierzam. Jestem zakochana w tej historii, a jak wiadomo miłość jest ślepa. Z czystym sumieniem mogę odłożyć ten tom na półkę z ulubionymi tytułami i polecić każdemu, szczególnie w chwilach smutku. Sama z niecierpliwością czekam na zapowiedzianą kontynuację.

Dla zainteresowanych autorką dodam, że Marta Kisiel jest z wykształcenia polonistką. Jeżeli lekcje polskiego prowadzi tak jak napisała Dożywocie, to na jej zajęcia, choćby rozpoczynające poniedziałek, biegłabym z uśmiechem na twarzy.

W kolejnym odcinku: Bartosz Grykowski i Piąty anioł.



niedziela, 24 kwietnia 2016

Ciemno, straszno i ludzko


Tytuł: Czarna bezgwiezdna noc
Autor: Stephen King
Gatunek: Zbiór opowiadań
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 511

Jeden z najbardziej poczytnych pisarzy na świecie, Król Horroru, „ten pieprzony socjopata”, jak ostatnio nazwał go pewien pan w bibliotece, czy też jeden z moich ulubionych autorów. Któż to taki? Nie trzeba znać twórczości Stephena Kinga, żeby wiedzieć, że chodzi właśnie o niego. Chociaż... kto jej nie zna?

Czarna bezgwiezdna noc jest nie pierwszym i nie ostatnim zbiorem opowiadań tego autora. Nigdy wcześniej nie miałam styczności z krótkimi tekstami Kinga, dlatego nieco bałam się tej książki. Jedną z rzeczy, którą pokochałam w powieściach takich jak Lśnienie, Doktor Sen, czy Cmętarz zwieżąt były długie opisy, dokładne przedstawienie sytuacji i brak pośpiechu. Czy bez tego, będę miała za co wielbić Króla?

Na szczęście, moje obawy były bezpodstawne. Nie tylko dlatego, że dwa teksty są wręcz minipowieściami, w których można wyczuć, jak to niektórzy ujmują, „rozwlekanie tematu”, tak bardzo przeze mnie uwielbiane, ale również z powodu świetnego stylu, dzięki któremu nawet dwudziestostronicowe opowiadanie Pod psem (zawarte w edycji limitowanej zbioru), czytało się bardzo dobrze.

Wszystkie historie łączy ciemna strona człowieka. Autor pokazuje, że zło może być w każdym i obok każdego, że tak naprawdę jest, mimo że tego nie widzimy. Nie trzeba spotykać potworów, czy wkraczać w mury nawiedzonego domostwa, żeby się z nim spotkać. To zwykli ludzie bywają przerażający i potrafią sprawić, że to o czym czytamy, czy co oglądamy w telewizji, może stać się prawdą. Żaden horror nie jest tak straszny, jak ten dziejący się obok nas.

Pierwsze i najdłuższe opowiadanie - 1922 - przedstawia historię farmerskiej, wydawałoby się szczęśliwej, rodziny. Partnerzy mają zupełnie inne spojrzenie na życie, każdy z nich kieruje się własnymi zachciankami, w dodatku nawiązuje się między nimi walka o jedynego syna. Kiełkujące od dawna ziarnko niezgody musiało w końcu rozsiać wokół chaos i zło.

Kolejny tekst - Wielki kierowca - opowiada historię skrzywdzonej kobiety, która nie może poradzić sobie z tym, co ją spotkało. Jedynym wyjściem wydaje się odpowiedź złem na zło. Czy dobrze postąpiła? Jeżeli nie, to co powinna zrobić? Czy w takich sytuacjach można w ogóle postąpić słusznie?

W trzecim opowiadaniu, zatytułowanym Dobry interes, poznajemy mężczyznę chorego na raka. Jego życie nie należy do najweselszych, w przeciwieństwie do tego prowadzonego przez najlepszego przyjaciela, któremu powodzi się wręcz koncertowo. Pewnego dnia nadarza się okazja, żeby to wszystko odmienić, jest tylko jeden szkopuł, aby mężczyzna mógł żyć lepszym życiem, musi obarczyć kogoś własnym ciężarem.

Moją ulubioną historią jest zdecydowanie Dobre małżeństwo. Opowiada, jak sam tytuł wskazuje, o dobrym małżeństwie, ale czy na pewno? Na pewno do czasu. Czy gdyby nie ciekawość i odkrycie prawdy, mogłoby być szczęśliwe i dobre? I co jest lepsze: słodka niewiedza, czy świadomość czegoś strasznego? Odpowiedzi na te pytania nie ma w książce, prawdopodobnie nigdy ich nie znajdziemy, warto jednak szukać, chociaż... może lepiej tego nie robić?

Opowiadania zawarte w zbiorze dotykają przeróżnych tematów, od nieszczęścia panującego w pozornie szczęśliwej rodzinie, wyrzutów sumienia, zła, rodzącego się pod wpływem innego zła, chęci polepszenia swojego życia, czy też zakłamania i skutków płynących z jego zdemaskowania. Są odrębnymi historiami, poprowadzonymi oraz napisanymi w różny sposób, a jednak wszystkie przepełnione są jedną rzeczą: ciemnością ludzkiej natury, drzemiącą w każdym z nas. Wszystko to sprowadza się do jednego. Do kilku zdań, którymi autor zakończył posłowie:

„(...) uważam, że ludzie w większości są zasadniczo dobrzy. Wiem, że ja jestem.
To  c i e b i e  nie jestem do końca pewny.”


A czy WY jesteście?

Niedługo: Dożywocie Marty Kisiel.

sobota, 23 kwietnia 2016

Przerwa

Wszyscy czasem potrzebujemy Przerwy, a czasami to Przerwa potrzebuje nas.

Każdy miewa od czasu do czasu leniwy, czy zajęty okres, a po nim nie tak łatwo wrócić do celów, jakie wcześniej postawiliśmy. Tyczy się to szczególnie początkujących. Chociaż obiecałam sobie, że będę regularnie pisać i publikować... cóż, nie udało się. Po prostu Przerwa mnie potrzebowała. Wstyd i hańba, jednak co mogę na to poradzić? Jedynie się poprawić.

Tak więc, po zdecydowanie zbyt długim odpoczynku od bloga i pisania (trzeba przyznać, że nie zdążyłam się nim zmęczyć), postanowiłam wrócić. 

Do końca tygodnia pojawi się zapowiedziana notka na temat Króla Horrorów i jego czarnego jak bezgwiezdna noc, zbioru opowiadań.

Mam nadzieję, że tym razem będę głucha na wołania Przerwy. Niech sobie krzyczy!

piątek, 14 sierpnia 2015

Jeden z dziesięciu według Agathy Christie

Tytuł: I nie było już nikogo
Autor: Agatha Christie
Gatunek: Kryminał
Wydawnictwo: Dolnośląskie
Ilość stron: 213


Agathy Christie nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeżeli mam chęć na kryminał zawsze moją pierwszą myślą jest królowa tego gatunku. Tak właśnie było kiedy sięgnęłam po I nie było już nikogo. Tytuł powieści pierwotnie brzmiał „Dziesięciu małych Murzynków”, ale już rok po wydaniu zmieniono go na nieco poprawniejszy politycznie.

Autorka przedstawia historię dziesięciu, zdawałoby się przypadkowych, osób, które w niezbyt jasnych okolicznościach zostają zaproszone na Wyspę Żołnierzyków przez tajemniczego gospodarza. Każdy z nich, ma na sumieniu czyjeś życie, ale żadnemu nie udowodniono winy. Wkrótce okazuje się, że jeden z nich jest szaleńcem, który zamierza zabić gości w sposób opisany w dziecięcej rymowance. Zapędzone podstępem ofiary, próbują pokrzyżować plany mordercy, zastanawiając się, kim on jest i kto będzie następny.

Szczerze mówiąc początek mnie nie zachwycił, w kilku momentach miałam ochotę po prostu odłożyć książkę. Na pierwszych stronach poznajemy bohaterów historii, kim są i dlaczego zgodzili się przyjechać na wyspę. Muszę przyznać, że po prostu się zgubiłam. Generał, sędzia, lekarz, policjant... kto, dlaczego, jak, za co... za dużo informacji! Zastanawiałam się, czy nie zacząć notować kto jest kim, ale jakoś udało mi się przebrnąć przez wstępy, chociaż wszystkie postacie mieszały mi się w głowie. Zanim całkowicie się zirytowałam nastąpiło kliknięcie. Klik, trzask i wszystko poszło jak z górki, a poszczególne osoby same wskoczyły na odpowiednie miejsca. Zamierzałam tylko zajrzeć do książki, odłożyć i wrócić, gdy skończę czytać „Czarną bezgwiezdną noc”, ale kryminał tak mnie wciągnął, że rzuciłam wszystko, żeby tylko poznać tajemnicę wyspy. Przeczytałam go w dwóch turach, a w czasie przerwy siedziałam, myśląc tylko o tym, kto z gości jest mordującym szaleńcem, a jeżeli odpowiedzialny za zabójstwa jest ktoś inny, to jak udaje mu się zostać niezauważonym. Błądziłam myślami wokół bohaterów, starając się nie zaglądać na ostatnie strony, ale ciągle natrafiałam na ślepe zaułki. Nie znalazłam żadnego punktu zaczepianie (a dość często podczas lektury kryminałów, udaje mi się rozszyfrować przynajmniej część zagadki), bo królowa tego gatunku napisała wspaniałą i przemyślaną historię.

Christie w mistrzowski sposób buduje napięcie. Start jest spokojny, ale z każdą kolejną stroną wszystko nabiera tempa. Pojawia się coraz więcej emocji, stopniowo wyczuwa się strach i niepewność bohaterów, a wszystko wydaje się nad wyraz realistyczne. Zaczynając lekturę, czytelnik wyrusza na spacerek, a kończy zdyszany po emocjonującej, sprinterskiej końcówce. Powieść można też interpretować jako walkę z samym sobą i swoim sumieniem. Możemy zapomnieć, o czynach, których się dopuściliśmy, mogą nas nie dosięgnąć konsekwencje, ale to nie znaczy, że zniknie również wina.

I nie było już nikogo jest pozycją obowiązkową dla każdego fana kryminału. Genialna historia, mistrzowski opis i mimo początkowego chaosu, świetnie wykreowani bohaterowie... czego więcej potrzeba żeby zanurzyć się w mrocznym świecie zagadek? Gorąco polecam szczególnie tym, którzy zaczynają przygodę z kryminałami, to idealna powieść na wprowadzenie czytelnika w detektywistyczne klimaty.


Niebawem: Czarna bezgwiezdna noc Stephena Kinga.

środa, 5 sierpnia 2015

Rum, piraci i morskie opowieści

Tytuł: Pod piracką flagą
Autor: Michael Crichton
Gatunek: przygodowa
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 350


Nigdy nie czytałam historii o piratach i właśnie dlatego sięgnęłam po tę książkę . W ostatnim czasie natykałam się albo na historie o fantastycznych stworzeniach albo przesiąknięte refleksjami powieści psychologiczne, a czasami obie te rzeczy w jednym. Potrzebowałam odskoczni, rozrywki, czegoś obcego. Pod piracką flagą wydała mi się idealna, bo moja wiedza na temat morskich przygód opiera się głównie na słynnej serii „Piraci z Karaibów”. Zaczęłam więc czytać bez większych oczekiwań i bez wiedzy o przedstawionym świecie. Michael Crichton zabrał mnie do miejsca, o którym nie wiedziałam kompletnie nic, które było dla mnie całkiem nowe.

Zabrał mnie do Port Royal, do roku 1665. W stolicy Jamajki poznajemy głównego bohatera – kapitana Charlesa Huntera i jego wesołą gromadkę, z którą wyruszy w morską podróż. Na pierwszych stronach przyglądamy się również rządom brytyjskiego gubernatora, jego osobliwej polityce oraz nowemu sekretarzowi, panu Hacklettowi, który jest rozczarowany nieporządkiem panującym w mieście. Dalej robi się ciekawiej. Załoga Kasandry, z kapitanem Hunterem na czele, podnosi kotwicę i wyrusza w podróż do hiszpańskiej twierdzy – Matanceros.

Największym plusem powieści są chyba postacie. Każda z nich jest oryginalna, ma charakter i została genialnie przedstawiona. Od niepokornego Huntera, przez irytującego Hackletta, aż do siejącego postrach Cazzalii, wszystkie postacie sprawiają wrażenie żywych ludzi, a nie strachów na wróble wypełniających fabułę.

A co z morskimi bitwami i wodnymi potworami? Oczywiście tego również nie zabrakło. Jak przystało na powieść przygodową roi, się w niej od... przygód. Nieprzewidziane wypadki, chytrzy wrogowie, spiski, knowania, zemsty i polityczne porachunki. To wszystko znajdziemy na kartach książki, ale nie odczujemy natłoku tematów. Autor zadbał o to, by czytelnik nie nudził się i jednocześnie nadążał za historią. Pokazuje nam przygodę w pełnej krasie. Na jednej stronie relaksujemy się wyobrażając sobie egzotyczną, karaibską przyrodę, a na kolejnej wstrzymujemy oddech i przyglądamy się prowadzonej przez bohaterów walce. Żeglarskie wyprawy nie należą do łatwych podróży. Wrogiem na morzu nie jest tylko natura, w równej mierze, a może nawet bardziej, trzeba uważać na ludzi. Jedno i drugie potrafi wyrządzić ogromne szkody, a Crichton nie zamierzał tego ukrywać. Dokładnie wszystko opisuje, nie omijając nawet brutalnych scen.

Powieść ma jednak minusy. Całość jest dość schematyczna, a co za tym idzie, nie trudno się domyślić, jaki będzie koniec. O ile roi się tu od zwrotów akcji i zapierających dech w piersiach wydarzeń, o tyle całość ciągle dąży w tym samym kierunku. Zwroty akcji, nie są o tyle zwrotami ile przystankami. W każdej sytuacji jesteśmy na prostej linii łączącej punkt A z punktem B, co najwyżej zatrzymujemy się albo cofamy, ale cały czas jesteśmy na znajomym kursie. Chociaż, może właśnie tutaj kryje się urok przygód Huntera?

Muszę wspomnieć o jeszcze jednej wadzie, która w pewnych momentach, swoją szczegółową naturą, psuła zabawę. Mianowicie powtórzenia. Było kilka fragmentów, w których ten błąd rzucał się w oczy. Jednym z nich było słowo „kieliszek”, użyte trzy razy w trzech zdaniach. Brzmiało koszmarnie i nie mam pojęcia, jak to się dostało do druku, tym bardziej, że były jeszcze dwie, czy trzy tego typu wpadki. Może i drobna sprawa, ale to szczegóły najbardziej bolą.

Pod piracką flagą miała być czystą rozrywką i idealnie spełniła swoje zadanie. Mimo przewidywalności bardzo dobrze skonstruowane postacie, wciągająca, wartka akcja i malownicze opisy. Czego jeszcze trzeba żeby zapomnieć o bożym świecie, problemach i wyruszyć w pełną przygód podróż? Dla mnie - niczego.

Dziękuję za wizytę i zapraszam ponownie!

Już niedługo: I nie było już nikogo Agathy Christie.

sobota, 1 sierpnia 2015

Zemsta na rowerze w powieści Błażeja Dzikowskiego

Tytuł: Strażnik parku
Autor: Błażej Dzikowski
Gatunek: obyczajowa, psychologiczna
Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość Stron: 320

Bardzo lubię Dextera (serial o patologu z Miami, który po pracy zabija przestępców) i podczas oglądania jednego z odcinków przypomniałam sobie o książce, która kiedyś wpadła mi w ręce, a której bohater, podobnie jak postać z serialu, prowadził podwójne życie. Nie pamiętałam tytułu, ale dzięki magicznej mocy Internetu, następnego dnia zaczęłam lekturę Strażnika parku.

Liczyłam na psychologiczną historię z nutką sensacji i krwawej zemsty, ale niestety znowu moje matematyczne zdolności zawiodły. Zaraz po przeczytaniu tej powieści, na pytanie „jaka jest ta książka?”, odpowiedziałam „cholernie irytująca”. Zaraz wyjaśnię dlaczego.

Sam główny bohater doprowadzał mnie do szału. Gabriel jest typową ofiarą losu. Narzeka na cały świat, ale sam nie garnie się do jakiejkolwiek zmiany samego siebie. Nie ma przyjaciół, tęskni za swoim starym kolegą i chciałby znaleźć bratnią duszę, ale gdy w szkole pojawia się, nowa uczennica – Sonia - zamiast działać, traktuje ją jak powietrze. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego dziewczyna miałaby go polubić, ale jednak tak właśnie się dzieje. Teraz oboje narzekają na cały otaczający ich świat i znajdują pociechę w swoim towarzystwie. Szczególnie dużo uwagi i niechęci poświęcają bogatym ludziom, a co najdziwniejsze, w żaden sensowny sposób tego nie uzasadniają.

W dalszej części historii na zakochaną parę napada trzech chłopaków, a zmotywowany tym wydarzeniem Gabriel zamienia się w tytułowego Strażnika Parku. Bierze swój biały rower, maskę zwierzęcia oraz znalezionego na ulicy Glocka i jeździ po Warszawie strasząc złoczyńców. Zastanawia się nad złem, nad tym skąd ono się bierze i dlaczego w ogóle istnieje. Początkowo z nim walczy, ale z czasem sam staje po tej „ciemnej” stronie.

Pomysł bardzo ciekawy, ale wykonanie niestety nienajlepsze. Przede wszystkim bardzo nierealistyczne. Może i bohater ma wszystko w poważaniu i nie ma nic do stracenia, ale jeżeli ktoś łamie prawo wymachując znalezionym pistoletem, to czy naprawdę robi to na rozpoznawalnym, białym rowerze, którym dodatkowo porusza się na co dzień? To trochę tak, jakby miał na masce wypisane swoje nazwisko. Właśnie... maska, po co mu ta maska, skoro czasami zakłada ją dopiero w połowie zdania, gdy wszyscy obecni zdążyli zobaczyć jego twarz? A co najciekawsze wszystko to robi bez zastanowienia, czy emocji. Chyba każdy przy planowaniu czegoś takiego, pomyślałby o policji, nawet jeżeli ta instytucja działa tak nieudolnie, jak to pokazano w książce. W działaniu Gabriela brakuje mi realizmu, niby planuje i zastanawia się nad tym co robi, ale ani przez moment nie przeszło mu przez głowę, czy jego biały rower go nie zdradzi, czy nie za bardzo rzuca się przez to w oczy. Specjalnie na swoje nocne eskapady kupił nową bluzę, ale o zamaskowaniu roweru nie ma ani słowa.

Również refleksje dotyczące zła do mnie nie przemawiają. Wszystkie przemyślenia są mgliste i zaplątane, często się gubiłam, a pod koniec nie miałam pojęcia, co autor miał na myśli i co chciał przekazać przez historię Gabriela.

Poza tym niektóre wątki wydają się niedopracowane. Oprócz tego że policja nie złapała Strażnika Parku, chociaż nie dbał on o kamuflaż, zastanawia mnie kwestia znalezienia pistoletu. Od tak, nagle wypada sobie przez okno przejeżdżającego samochodu. Niby jest jakieś napomknięcie o tym w zakończeniu, ale wciąż nie wiem skąd ta broń się wzięła. Albo jestem głupia albo autor poszedł na łatwiznę i zrzucił sobie Glocka z nieba. 

Cały czas się zastanawiam, czy książka miała być przekoloryzowana. Na pewno w niektórych kwestiach tak jest, ale jeżeli było to celowe działanie, jest to zdecydowanie za mało widoczne. W niektórych fragmentach miałam wrażenie, że pisarza ponosiła fantazja, ale mimo wszystko próbował trzymać się realizmu, w skutek czego wyszła niezbyt pociągająca mieszanka.

Pozrzędziłam, ale muszę przyznać, że powieść ma plusy. Oprócz pomysłu podobał mi się język. Czyta się łatwo i szybko, Dzikowski nie szczędzi wulgaryzmów, czy codziennych zwrotów, przez co historia wydaje się bardziej autentyczna i przemawia do zwykłych ludzi.

Cóż, książka nie wywarła na mnie specjalnego wrażenia. Bardzo ciekawy pomysł ubrany w tandetne i irytujące ciuszki, a całość można opisać dwoma słowami: niewykorzystany potencjał. Jeżeli szukacie czegoś do poczytania w pociągu czy poczekalni - polecam, ale jeżeli chcecie dowiedzieć się czym jest zło, czy poczuć się jak nocny mściciel, możecie się rozczarować.

Dziękuję za wizytę na moim blogu i zapraszam ponownie!


W kolejnym odcinku: Pod piracką flagą Michael’a Crichton’a.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Wampiry zombie, czyli wirole Justina Cronina

Tytuł: Przejście
Autor: Justin Cronin
Pierwsza część trylogii Przejście
Gatunek: thriller, książka apokaliptyczna, fantastyka
Wydawnictwo: Albatros
Ilość stron: 750


Przed wzięciem do ręki Przejścia, o Croninie nie wiedziałam kompletnie nic, ale już po jednym spojrzeniu na okładkę nabrałam do niego szacunku. Dlaczego? Za sprawą zachęty od samego Stephena Kinga.

„Kocham twoją książkę. Jest fantastyczna, mam nadzieję, że sprzedasz miliony egzemplarzy.”

Takie słowa wypowiedziane przez samego Króla zapowiadały dobrze napisaną, wciągającą lekturę.

Pierwsze dwieście-trzysta stron Przejścia opisuje Amerykę przed wybuchem epidemii. Poznajemy kilku niezwiązanych ze sobą bohaterów, których losy splatają się w zgrabny sposób za sprawą, będącego obiektem badań i eksperymentów, wirusa. Ta część stanowi ciekawy wstęp. Pokazuje życie przed kataklizmem i to jak do tego wszystkiego doszło. Szczerze mówiąc często brakuje mi takiego wyjaśnienia w postapokaliptycznych książkach. Zwykle ludzkość budzi się po wielkim „bum”. Tutaj jednak życie biegnie własnym tempem i dopiero w trakcie biegu czytelnik trafia na wielki problem, wojnę nuklearną i epidemię. Punkt dla Przejścia.

Po wprowadzeniu, przeskakujemy o dziewięćdziesiąt lat do przodu, znajdujemy się w typowej osadzie ludzkich karaluchów, którzy nie dali się zabić przez obecnych wszędzie i wiecznie głodnych wiroli. Wirole... czy to zombi, czy wampiry? Choć na okładce można przeczytać, że książka jest „mroczną stroną ZMIERZCHU” to z wampirami pokroju Edwarda nie ma to za wiele wspólnego, jedynie niezwykłą sprawność fizyczną i żądze ludzkiej krwi. Wirole przypominają mi hybrydę wampirów i zombie. Pozbawione duszy resztki ludzi, z tym że nie poruszają się jak żywe trupy, ale skaczą na wysokość kilkunastu metrów i biegają szybciej niż potrafi to zarejestrować ludzkie oko. Cronin połączył dwie ostatnio bardzo modne istoty i stworzył z nich bezwzględne, brutalne i trudne w zwalczaniu potwory. Pomysł bardzo mi się spodobał. Zapowiadał się strasznie i krwawo, a w rzeczywistości... obecność wiroli wcale nie przerażała. Zabrakło mi paniki w momencie, gdy pojawiały się w polu widzenia, jedynie w kilku fragmentach bałam się o bohaterów i kibicowałam ich walce.

Zważywszy na okoliczności bohaterowie całkiem dobrze sobie radzili. Ludzie w Kolonii żyli, rozmnażali się, uczyli swoich fachów, hodowali zwierzęta, a nawet mieli czas na rozterki serca. Tutaj jednak autor nieco przesadził. Wywody miłosne, opisywane co jakiś czas, brzmią głównie tak: „ja ją kocham, a ona kocha innego”, czy też odwrotnie. Zdecydowanie za dużo typowego rozczulania się. Dodatkowo postacie drugoplanowe były trochę za sztywne. O ile główni bohaterowie bardzo mi się podobali, wyróżniali się charakterem i oryginalnością, o tyle reszta (może poza Ciocią) sprawiała wrażenie pieprzu dosypanego do lodów waniliowych.

Powieść nie jest arcydziełem, nie brakuje w niej niezrozumiałych sytuacji (dlaczego Caleb od razu nie zamknął bramy? Dlaczego nakazano zniszczyć radio w Kolonii?), choć zważywszy na to, że Przejście jest pierwszą częścią planowanej trylogii, może ma to jakieś znaczenie dla dalszej historii. Chwilami miewałam natłok myśli, gubiłam się, nie wiedziałam kto, co, gdzie, jak i dlaczego, niektóre decyzje podejmowane przez bohaterów, wydawały się irracjonalne, a niektóre zbiegi okoliczności zbyt naciągane, ale jednak polubiłam tę książkę. Przez „teraźniejszy” wstęp wydała mi się bardzo naturalna, autor ma na tyle ciekawy i wciągający styl, że nie odrywałam się od opowieści nawet w momencie, gdy zrobiła się mniej interesująca. Dodatkowo Cronin bardzo dobrze posługuję się dodatkami. W idealnych miejscach dodaje fragmenty maili, artykułów i dzienników, co znacznie ubarwia książkę. Chociaż można byłoby obkroić ją o jakieś sto-dwieście stron bez wpływu na fabułę, to zgodnie z zapewnieniem Kinga, czytając zapomniałam o normalnym świecie. 

Na pewno chętnie sięgnę po kolejną część. Nie czuję wielkiej potrzeby, żeby teraz, w tej chwili, bezzwłocznie lecieć po nią do biblioteki, ale gdy będę miała okazję na pewno ją przeczytam, bo książka Justina Cronina, mimo wielu wad, była świetną lekturą, przy której dobrze się bawiłam.

Tyle na temat Przejścia. 

W następnej notce, która ukaże się niebawem, Strażnik parku Błażeja Dzikowskiego.

Dziękuję za wizytę na moim blogu i zapraszam ponownie.